15 czerwca 2009

teatr

Mam najprostszą ochotę pisać. Nie wiadomo o czym, nie wiadomo komu, rzeczy całkiem nieinteresujące, najprawdopodobniej będące kłamstwem, maskaradą, kolejną farsą, historią źle opowiedzianą kompletnie o niczym. Pragnę wystawić przedstawienie gdzie jedynym widzem będę ja, jedynym aktorem ja, gdzie nawet scena będzie moją osobą. Epizodycznie pojawiać się będą goście, bez żadnej przyczyny. Po prostu.
Wyobrażam sobie, że działamy po prostu. Bez zbędnego zastanowienia, bez obawy o konsekwencje, bez obawy. Wyobrażam sobie, że nie jestem emocjonalnym tchórzem, że jednak istnieje nadzieja na osiągnięcie czystego spokoju przesiąkniętego szczęściem, a jednak niezdefiniowanym w żaden sposób. Nie chcę tutaj rozprawiać o możliwościach, o subiektywizmie pojęcia szczęścia, o teoriach filozofów, o hedonizmie, o spełnieniu, poczuciu bezpieczeństwa, miłości. Bo osiągnięcie stanu pełnej szczęśliwości, tak własnemu każdemu, jest jedynie celem, gdzie próby dojścia są bardziej satysfakcjonujące.
W moim przedstawieniu nie istnieje ścisły plan, dzieje się chaos, a wszelkie działania są niesione przez lekkie podmuchy wiatru. Niesione przez pojedyncze słowa wyjęte z kontekstu i brutalnie wstawione w wyimaginowany pesymistyczne myśli. Które paraliżują. W moim teatrze nie dzieje się nic, dialogi jakby za mgłą, w zwolnionym tępie odtwarzane raz po raz. Tkliwa muzyka, szelest liści, skrzek wygłodzonych kotów zagłuszanych szumem alkoholu we krwi. Aktorzy snują się nie znając siebie nawzajem, raz za razem wpadając i wypadając zza kotary. Gasną światła, reflektor skierowany w nie tą stronę co trzeba, aktorzy się gubią, plączą się słowa w sensowny bełkot.
Pomyślałam, że wyjadę, na wieś. Nie przyjeżdżałam tam już od bardzo dawna. Mój jeden kuzyn wyjechał stamtąd do Londynu. Mieszkał w pokoju, który wcześniej należał do mojej babci. Pamiętam jak miałam osiem lat babcia martwa leżała w swoim odświętnym stroju właśnie w tym pokoju a ja poprawiałam jej kołnierzyk, musiała wyglądać "wyjściowo" w ostatnich chwilach nad ziemią. Z lewej strony, w kredensie na najwyższej półce stał kosz leków i zdjęcie Jana Pawła Drugiego. Nigdy później nie widziałam takiej ilości medykamentów. Pomarańczowe pigułki zamknięte szczelnie w pomarańczowych małych ampułkach. Kiedy zmarła babcia kuzyn mój pracował przez chwilę w wytwórni zabawek drewnianych. Na żyrandolu zawiesił na sprężynce pomalowany na zielono liść marihuany. Wyjechał, ale liść pozostał. Jego siostra niedawno wyszła za mąż i zamieszkała w miejscowości Buk niedaleko Poznania. Odnalazła mnie kiedyś na jednym z portali społecznościowych i zaprosiła bym odwiedziła ją niedługo i zobaczyła jej i jej męża nowe mieszkanie. Ma czarne włosy i jest młodsza o rok od swojej siostry, której włosy są blond. Jasnowłosa pozostała we wsi i pracuje jako księgowa. Pomaga w domu i piecze ciasta w wolnych chwilach. Gdy się śmieje mruży oczy. Jako wolontariusz zajmuje się dziećmi w pobliskiej bibliotece. Niestety bibliotekę mają zamknąć w powodu braku funduszy. Jak byłam mniejsza wypożyczałam tam polskie komiksy a potem jeździliśmy wszyscy w czwórkę na rowerach na bacówkę. Droga była dosyć długa i momentami trzeba było jechać po ulicy, a ja jako młodociana nie posiadałam karty rowerowej. Na bacówkę więc nigdy nie dotarliśmy razem, słyszałam jedynie opowieści.

0 comments:

Prześlij komentarz