16 czerwca 2009

new weird america

Szymon trafnie dziś zauważył, że starsze płyty Devendry brzmią chropowato, taki nieoszlifowany diament. Dla mnie czyni to brzmienie prawdziwym, namacalnym, czymś co uderza prosto w serce, pompuje krew z jednego przedsionka do drugiego. Czuję na skórze każdy jego ciepły oddech. W tej słabej jakości istnieje dla mnie w dziwnym pojęciu szczerość, niewymuszona, prosta.
Nie poznaję siebie, od dwóch dni nieprzerwanie słucham folkowych ciepłych brzmień przepełnionych goryczą sama wprowadzając się w stan skrajnej melancholii. Nie jestem wkurwiona, raczej rozczarowana. Krótka chwilowa nadzieja, malutki płomień, który rozgrzał lód, topniał powoli zalewając ciało spokojem, a może euforią. Byc może za szybko nabieram powietrza do płuc, być może zachłystałam się niepotrzebnie. Byc może sama próbowałam sztucznie wprowadzić się w ten stan, a kubeł zimnej wody okazał się tym bardziej dotkliwszym. Właściwie nie był to kubeł a jedynie lekkie ochlapanie wodą z kranu.

0 comments:

Prześlij komentarz