18 czerwca 2009

nie o różach, nie o bratkach

Dzisiejszą noc nie przespałam ani sekundy. Planowałam się uczyć, ponieważ czeka mnie 7 egzaminów klasyfikacyjnych z całego drugiego semestru. Nie nauczyłam się ani joty. Za 3 godziny wejdę do szkoły, zaświecę oczyma, powiem, że jestem, chora, zmęczona i że pierdolę tą szkołę i z niezaliczonymi ośmioma przedmiotami wynoszę się do prywaciaka.
Do tej pory nie rozumiałam swojego zachowania, ja ambitna, zdolna uczennica z szerokimi horyzontami ma już jeden rok w plecy a bardzo stara się mieć i drugi. Nikt tego nie rozumie. Pytana nie byłam w stanie odpowiedzieć na proste pytanie, czemu marnuję swoje życie. Ojciec mi mówił "pokaż tym idiotom na co cię stać, pokaż im, walcz". Nie pokazałam. Okazało się, że to nie oni, a mój ojciec jest debilem. O zgrozo, robię to wszystko na przekór.
Tym samym wybrałam najgorszą wizję z koszmarów mojego ojca, szkoła prywatna + praca na pół etatu. I na przekór czuję się wolna i coraz bardziej szczęśliwsza nie realizując marzeń tego skurwiela.

16 czerwca 2009

new weird america

Szymon trafnie dziś zauważył, że starsze płyty Devendry brzmią chropowato, taki nieoszlifowany diament. Dla mnie czyni to brzmienie prawdziwym, namacalnym, czymś co uderza prosto w serce, pompuje krew z jednego przedsionka do drugiego. Czuję na skórze każdy jego ciepły oddech. W tej słabej jakości istnieje dla mnie w dziwnym pojęciu szczerość, niewymuszona, prosta.
Nie poznaję siebie, od dwóch dni nieprzerwanie słucham folkowych ciepłych brzmień przepełnionych goryczą sama wprowadzając się w stan skrajnej melancholii. Nie jestem wkurwiona, raczej rozczarowana. Krótka chwilowa nadzieja, malutki płomień, który rozgrzał lód, topniał powoli zalewając ciało spokojem, a może euforią. Byc może za szybko nabieram powietrza do płuc, być może zachłystałam się niepotrzebnie. Byc może sama próbowałam sztucznie wprowadzić się w ten stan, a kubeł zimnej wody okazał się tym bardziej dotkliwszym. Właściwie nie był to kubeł a jedynie lekkie ochlapanie wodą z kranu.

15 czerwca 2009

teatr

Mam najprostszą ochotę pisać. Nie wiadomo o czym, nie wiadomo komu, rzeczy całkiem nieinteresujące, najprawdopodobniej będące kłamstwem, maskaradą, kolejną farsą, historią źle opowiedzianą kompletnie o niczym. Pragnę wystawić przedstawienie gdzie jedynym widzem będę ja, jedynym aktorem ja, gdzie nawet scena będzie moją osobą. Epizodycznie pojawiać się będą goście, bez żadnej przyczyny. Po prostu.
Wyobrażam sobie, że działamy po prostu. Bez zbędnego zastanowienia, bez obawy o konsekwencje, bez obawy. Wyobrażam sobie, że nie jestem emocjonalnym tchórzem, że jednak istnieje nadzieja na osiągnięcie czystego spokoju przesiąkniętego szczęściem, a jednak niezdefiniowanym w żaden sposób. Nie chcę tutaj rozprawiać o możliwościach, o subiektywizmie pojęcia szczęścia, o teoriach filozofów, o hedonizmie, o spełnieniu, poczuciu bezpieczeństwa, miłości. Bo osiągnięcie stanu pełnej szczęśliwości, tak własnemu każdemu, jest jedynie celem, gdzie próby dojścia są bardziej satysfakcjonujące.
W moim przedstawieniu nie istnieje ścisły plan, dzieje się chaos, a wszelkie działania są niesione przez lekkie podmuchy wiatru. Niesione przez pojedyncze słowa wyjęte z kontekstu i brutalnie wstawione w wyimaginowany pesymistyczne myśli. Które paraliżują. W moim teatrze nie dzieje się nic, dialogi jakby za mgłą, w zwolnionym tępie odtwarzane raz po raz. Tkliwa muzyka, szelest liści, skrzek wygłodzonych kotów zagłuszanych szumem alkoholu we krwi. Aktorzy snują się nie znając siebie nawzajem, raz za razem wpadając i wypadając zza kotary. Gasną światła, reflektor skierowany w nie tą stronę co trzeba, aktorzy się gubią, plączą się słowa w sensowny bełkot.
Pomyślałam, że wyjadę, na wieś. Nie przyjeżdżałam tam już od bardzo dawna. Mój jeden kuzyn wyjechał stamtąd do Londynu. Mieszkał w pokoju, który wcześniej należał do mojej babci. Pamiętam jak miałam osiem lat babcia martwa leżała w swoim odświętnym stroju właśnie w tym pokoju a ja poprawiałam jej kołnierzyk, musiała wyglądać "wyjściowo" w ostatnich chwilach nad ziemią. Z lewej strony, w kredensie na najwyższej półce stał kosz leków i zdjęcie Jana Pawła Drugiego. Nigdy później nie widziałam takiej ilości medykamentów. Pomarańczowe pigułki zamknięte szczelnie w pomarańczowych małych ampułkach. Kiedy zmarła babcia kuzyn mój pracował przez chwilę w wytwórni zabawek drewnianych. Na żyrandolu zawiesił na sprężynce pomalowany na zielono liść marihuany. Wyjechał, ale liść pozostał. Jego siostra niedawno wyszła za mąż i zamieszkała w miejscowości Buk niedaleko Poznania. Odnalazła mnie kiedyś na jednym z portali społecznościowych i zaprosiła bym odwiedziła ją niedługo i zobaczyła jej i jej męża nowe mieszkanie. Ma czarne włosy i jest młodsza o rok od swojej siostry, której włosy są blond. Jasnowłosa pozostała we wsi i pracuje jako księgowa. Pomaga w domu i piecze ciasta w wolnych chwilach. Gdy się śmieje mruży oczy. Jako wolontariusz zajmuje się dziećmi w pobliskiej bibliotece. Niestety bibliotekę mają zamknąć w powodu braku funduszy. Jak byłam mniejsza wypożyczałam tam polskie komiksy a potem jeździliśmy wszyscy w czwórkę na rowerach na bacówkę. Droga była dosyć długa i momentami trzeba było jechać po ulicy, a ja jako młodociana nie posiadałam karty rowerowej. Na bacówkę więc nigdy nie dotarliśmy razem, słyszałam jedynie opowieści.